Jestem impulsywna.
Masę rzeczy robię właśnie pod wpływem chwili.
Często nie przemyślane do końca, okazują się decyzjami na całe życie.
Podobnie było w tym przypadku.
Poszłam jak co dzień do pracy.
Chwila przerwy i zaświtał pomysł.
“A może by tak labradora kupić?”
Nad Labem myślałam już dość dawno, nigdy jednak tak bardzo realnie. Najstarszy miał wtedy nieco ponad dwa lata. Zwierzęta kochamy oboje z A. Laby nam się podobają.
Czemu nie.
Wertowałam ogłoszenia. Setki ogłoszeń. Kilkadziesiąt hodowli. Chciałam rasowego (tak wiem o akcji nie kupuj – przygarnij, ale ja chciałam Laba. Koniecznie Laba).
Nagle zobaczyłam zdjęcie najpiękniejszego psa pod słońcem. Cudowny szczeniak z uśmiechniętą mordką. Idealny. Jak z reklamy papieru toaletowego. Najpiękniejszy biszkopt.
No cóż. Albo teraz albo nigdy.
Poprosiłam kolegę o towarzyszenie mi. A nic nie wiedział. Pojechałam pod Warszawę pełna nadziei. Wiedziałam, że chce wrócić do domu z małą, biszkoptową kulką.
Niestety – na miejscu okazało się, że piesków już nie ma. Wszystkie sprzedane dosłownie 30 min wcześniej. Pani nawet nie raczyła zadzwonić, bo w sumie po co.
Miałam juz wychodzić, ale do mojej nogi przyplątał się szary kundel. Brudny i gruby szczeniak. Nawet ciężko było rozpoznać jakiego jest koloru, bo sierść zlepiona błotem wydawała się jedną, wielką skorupą.
Właścicielka hodowli powiedziała, że właśnie takie „coś” tylko po tej matce zostało. Nie wiem co z nim zrobić, bo na wystawy się nie nadaje. Ostatnia w miocie. Słaba, a do tego krzywy zgryz, który dyskwalifikuję ją jako psa wystawowego, a ona tylko takie sprzedaje.
Miła Pani – ale ja nie chce psa na wystawę, chce psa do kochania. Do przytulania. DO bycia członkiem naszej rodziny.
Pani – on nie jest na sprzedaż, nikt go nie weźmie – niech siedzi w budzie.
Ja go wezmę. Tzn ją – bo to panienka.
A bierz Pani – nawet za darmo.
No to biorę. 🙂
I tak, 10 min później wracałam autem z czymś, co w zasadzie nie przypominało labradora, chociaż według papierów nim było. Z czymś, co było tak niemiłosiernie brudne, że ciężko było znaleźć oczy. Z czymś, co przez najbliższe lata stało się członkiem naszej rodziny. Wracałam do domu z Antoniną.
Po powrocie do domu, kąpiel tylko potwierdziła, że szara kulka, to rzeczywiście jest biszkoptowy labrador.
Od tamtej pory rozpoczęło się nasze życie z nową miłością – psem.
Od tamtego dnia minęło już kilka ładnych lat. Tosia okazała się niszczycielem wszystkiego. Przestaliśmy liczyć ilość butów które zjadła, kabli które pogryzła i rzeczy, które zniszczyła. Kilka ładnych lat trwało, zanim zrozumiała, że nie jest już szczeniakiem.
Mało tego – Tosia okazała się najbardziej pechowym psem na świecie.
Zaczęło się od zerwania więzadła w tylnej łapie – bo za piłeczką biegła.
Była operacja, była rekonwalescencja, była rehabilitacja- tylko po co, żeby 20 dni po wszystkim zerwać wszystko ponownie, bo nie potrafiła usiedzieć na tyłku. Od tamtej pory Tosia chodzi na trzech łapach.
Potem ratowanie życia, bo ropomacicze, zakażenie i odjazd na drugą stronę na 15 min.
Do tego doszło oko. Zwykłe podrapanie ucha, przy którym zadrapała się w oko, okazało się zgubne – zakażenie i możliwość straty całego oka. Krople co godzina przez 24h na dobę, przez 10 dni. Spaliśmy na zmianę. Na zmianę też zajmowaliśmy się kroplami. Udało się chwilowo.
Do tego wszystkiego nie zliczę już ile razy miała zapalenie ucha, zatrucie pokarmowe (jest alergikiem) czy też zwyczajne przeziębienie.
Tak, to nasz pies. Nasza mała kulka, która towarzyszy nam na każdym kroku.
I wiecie co? Nie zamieniłabym jej na żadną inną.
Jest członkiem naszej rodziny.
Dzieci ją kochają. Ona odwzajemnia ich uczucie.
Karmią ją na zmianę (no dobra, A. karmi i jęczy, że jak on nie nakarmi, to nikt inny nie da).
Tulą na każdym kroku (jeśli się da, bo dla Tosi każde przytulenie, to znak do zabawy).
Wychodzą z nią na spacery (tzn A. wychodzi, a reszta czasem towarzyszy.. byle nie rano – bo rano lubią pospać).
A my?
My czasem narzekamy. Czasem mamy dość. Czasem psioczymy. I co z tego? Tosia jest dla nas 5 dzieckiem. Aż boję się pomyśleć, że kiedyś jej zabraknie. Wiem, że serca nam pękną i nic nie zastąpi naszej czarnookiej słodyczy.
A Wy? Macie zwierzaki? Kochacie je jak członków rodziny? Pochwalcie się!!!