Szkolne posiłki czyli jak robimy to my
Jedni mówią szaleni, Wam to się chyba nudzi.
Inni przyklaskują, bo „szacun”.
Jeszcze inni mruczą pod nosem – „mnie by się nie chciało”.
A nam?
Nam też się nie chce ?
Nasz najstarszy syn zawsze był testerem. Nawet nieświadomie, testowaliśmy na nim życie z dzieckiem.
Zanim nasz drugi syn poszedł do szkoły, ten starszy przecierał wszystkie szlaki.
Jako jeszcze wtedy nic nie podejrzewający rodzice, naturalnym było dla nas, że nasz mały uczeń będzie korzystał ze szkolnych posiłków.
Co miesiąc płaciliśmy za 3 posiłki dziennie (śniadanie, obiad, podwieczorek).
Po jakimś czasie zauważyliśmy, że latorośl wraca do domu głodna.
Pytany o obiad, odpowiadał zawsze tak samo – było ok. Czasami dojadał kolejny obiad w domu, ale jakoś mocno nas to nie dziwiło, bo przecież rósł. Potrzebował (w naszym przekonaniu) energii.
Kiedy do szkolnej dziatwy dołączył jego młodszy brat, wyszliśmy z tego samego założenia – skorzystamy ze szkolnego kateringu.
I skorzystaliśmy
TO MY JUŻ PODZIĘKUJEMY
Marcel, podobnie jak Maciej wracał do domu głodny, nam coraz mniej podobał się jadłospis. Podwieczorki to zazwyczaj był słodki serek lub równie słodka bułka albo chałwa. Na obiad zdarzał się makaron ze śmietaną i truskawkami (nie, że nie jest dobry) poprzedzony kapuśniakiem.
Tak czy inaczej, efekt był taki, że nasi synowie z całego posiłku zjadali wyłącznie ziemniaki.
Na pierwszy rzut poszły śniadania i podwieczorek. Zrezygnowaliśmy z nich bez żalu i zabraliśmy się za samodzielne przygotowanie jedzenia w domu. Żaden problem.
Dość szybko stwierdziliśmy jednak, że płacenie za obiady, których nasze dzieci nie jedzą mija się z celem i zrezygnowaliśmy również z nich. W dniu, w którym do grona szkolnego, dołączyła nasza starsza córka, przestaliśmy zupełnie korzystać ze szkolnego cateringu.
W końcu, skoro nasze dzieci i tak są głodne po powrocie ze szkoły, gotujemy obiady codziennie.
MINĘŁO 2 LATA
To już prawie 2 lata, jak , poza śniadaniami i podwieczorkami, przygotowujemy naszym dzieciom własne obiady do szkoły. Każdego dnia dzielnie dzierżą w plecakach termosy z pysznym (tak twierdzą) domowym jedzeniem.
JAK TO ROBIMY?
Na wariata, jak wszystko w naszym życiu.
Co tydzień powtarzamy sobie, że zaplanujemy posiłki w przód, ale plany i życie to dwa odrębne tory i posiłki planujemy najwyżej z jednodniowym wyprzedzeniem (max 2, jeśli ugotujemy więcej).
Zaopatrzyliśmy się w termosy obiadowe, które trzymają jedzenie w wysokiej temperaturze przez kilka dobrych godzin.
CZY DA SIĘ ZAPAKOWAĆ CAŁY OBIAD?
Wszystko przygotowujemy rano, więc nasz pobudka jest o godz 5:30.
Czasami uda się zrobić coś dnia poprzedniego, a rano dogotowujemy tylko kaszę, makaron, ryż czy ziemniaki. Czasami wspomagamy się półproduktami (wcale się tego nie wstydzę, bo moje dzieci uwielbiają pierogi). Czasami robimy im dzień radości i mają na obiad pizzę domową własnej roboty, kebaba robionego od podstaw, hamburgera (domowego rzecz jasna), czy danie chińskie robione przez tatę na woku. Wtedy często zamiast termosów, wchodzą do gry opakowania termiczne i folia aluminiowa – sprawdza się idealnie.
Są dni, kiedy nasze dzieci chcą zjeść na obiad zupę, uwierzcie mi – termos też sobie z tym poradzi bez problemu. Prym wiodą królowe polskich zup – rosół, pomidorowa i ogórkowa. Kolejność nieprzypadkowa 🙂
Obiady naszych dzieci, nie różnią się praktycznie niczym, od tych, które podajemy w domu. Są ziemniaki, ryż, makaron, kasze. Jest mięso, warzywa. Dostają do szkoły to, co normalnie dostaliby na obiad w domu.
Poza termosami, mają zawsze swój zestaw sztućców i oddzielne pudełko na surówki, sałatki itp.
CZY TO MĘCZĄCE?
Jak najbardziej, bo zamiast kilku kanapek, musimy przygotować rano posiłki na cały dzień. Nie jest to jednak misja niemożliwa i naprawdę da radę tak żyć.
ALE CO MY Z TEGO MAMY?
Po pierwsze – wiemy co i ile zjada nasze dziecko (jak nie dojedzą, to przynoszą do domu i wiemy jaką porcję zjedli).
Po drugie – nie płacimy podwójnie – czyli za obiady w szkole (których i tak nie jedli) oraz za obiady w domu, które i tak robiliśmy.
Po trzecie – jedzą to co lubią, a ja wiem, że jedzenie nie wyląduje w koszu, bo menu ustalamy wspólnie z nimi. Nie decydujemy za nich. Konsultujemy za każdym razem, czy na 100% zjedzą to, co damy im w termosie.
Zdarza się oczywiście, że czegoś nie zjedzą, bo akurat im się jeść nie chciało, ale wtedy całe jedzenie wraca do domu, a nasze dzieci mogą na spokojnie dojeść wszystko w domu (ba, termosy tak dobrze trzymają ciepło, że po powrocie ze szkoły, jedzenie nadal jest ciepłe).
A CO NA TO SZKOŁA?
W zasadzie to są bardzo otwarci. Nasze dzieci jedzą posiłki na stołówce, ze wszystkimi swoimi kolegami. Zwyczajnie zamiast iść po talerz do okienka, wyciągają własne termosy i jedzą prosto z nich.
CZY ZDECYDOWALIBYŚMY SIĘ PONOWNIE NA TAKIE ROZWIĄZANIE?
Oczywiście, że tak. Od września do szkoły pójdzie Hania.
Każdego ranka będziemy więc przygotowywać posiłki dla 4 dzieci (najstarszy je po powrocie do domu, więc on też musi mieć przygotowane). To dodatkowa godzina przygotowań przed każdym pójściem do szkoły.
Oczywiście wiem, że nie jest to najwygodniejsze rozwiązanie, ale dla nas wydaje się być najlepszym. Można oczywiście wprowadzić pewne modyfikacje. Zacząć lepiej planować i przygotowywać wszystko z wyprzedzeniem. Mieć gotowy obiad jeszcze dnia poprzedniego. Ja jednak wychodzę z założenia, że nic co odgrzane (no może poza bigosem) nie smakuje tak samo dobrze, jak świeżo przygotowane.
2 komentarze
A możecie zdradzić jakie macie termosy obiadowe i opakowania termiczne ? Dziękuję za wpis, bardzo inspirujący, bo u nas to samo – posiłki wykupione w szkole, a dziecko wraca głodne.
My osobiście używamy tych z IKEA. To jest termos na zupę – taki srebrny. Sprawdza się idealnie. Kosztuje ok 30 zł, więc nawet jak dziecko go “zajedzie”, można łatwo wymienić. Nasze w użytku już rok i jeszcze nic się z nimi nie dzieje ;). Idealnie trzymają ciepło.