31 grudnia 2012 roku…
Siedzę w pracy, zaciągając się głęboko dymem z papierosa. Obok mnie, zaraz na wyciągnięcie ręki stoi 2-litrowa, do połowy wypita, butelka Coca-Coli. Zaraz za butelką puste opakowanie po dziewięciu sajgonkach. Właśnie skończyłem kolację. Jest już po 20:00. Czuję się nażarty jak świnia. Nie odżywiony, nawet nie najedzony. Nażarty i pełny jak balon, który zaraz pęknie…
Kończę papierosa, by za parę minut zapalić ponownie…
Mam taki ogrom rzeczy do zrobienia, że na 100% będę w pracy całą noc. Sylwester w pracy. Fajerwerki oglądane przez okno. A żona w domu sama z trójką naszych dzieci. Cudownie…
Ogarniam wzrokiem biurko. I gdzieś głęboko we mnie zaczyna kiełkować pytanie: „Czy to co robisz jest zdrowe?”
Bach! Kolejne pytanie rodzące się w mojej głowie:”Czy Ty gościu aby nie zabijasz się powoli?”. Patrzę na paczkę papierosów, na butelkę, na mój odstający brzuch. W mojej głowie zaczyna się burza i wodospad pytań: „Kiedy ostatnio porządnie się poruszałeś?”, „Czy zamierzasz tak właśnie spędzić całe swoje życie – paląc papierosy, żrąc fast-foody, siedząc na dupie w pracy, a później w domu, pijąc piwo na kanapie przed TV, opychając się chipsami?”, „Kiedy ostatnio wszedłeś na wagę?”, „A badania? Kiedy ostatnio robiłeś morfologię?”, „Jak myślisz dlaczego chorujesz co dwa tygodnie?”, „Myślisz, że żyjesz pełnią życia? Nie – Ty to życie tylko przeżywasz…”
Nastała cisza w mojej głowie…
„Koniec. Tak. Koniec z tym syfem. Chcę żyć. Tak naprawdę żyć. Czerpać garściami. Chcę być zdrowy. Chcę być świadomy. Chcę być sprawny. Mam trójkę małych dzieci, które mnie potrzebują każdego dnia. Będąc rodzicem nie mogę sobie pozwolić na absencję, niemoc, dawanie złego przykładu. Mam 30 lat, a czuję się jak staruszek. Chcę przestać palić, pić, żreć, nic nie robić. DOŚĆ!”
Ale jak? Co robić? Czym zająć ciało i umysł? Łatwo powiedzieć, a co z wykonaniem?
1 stycznia 2013…północ…
Wygaszam ostatniego, symbolicznego papierosa. Żegnam się z tym, co więziło mnie w swojej nikotynowej klatce przez ponad 15 lat… Wylewam pozostałości Coca-Coli do zlewu…
I postanawiam biegać. Pomimo uprzedzeń do noworocznych postanowień, zamierzam wytrwać. Wybieram bieganie, ale nie dlatego, że jest modne, cool czy też trendy. Chcę biegać, bo chcę schudnąć. Chcę zmusić głęboko tkwiący nałóg do rezygnacji ze mnie. Wymyśliłem sobie, że jak będę biegał dość intensywnie, to nawet nie będę chciał spojrzeć w kierunku papierosów. Chcę, aby moje ciało było zdrowe, zwinne, wytrzymałe, silne, a nie przypominało „betonowy, otłuszczony kloc”. Chcę być aktywny i odporny na choroby. Chce dbać o swój organizm – jestem mu to winien, po tych wszystkich melanżach, nieprzespanych nocach, hektolitrach mocnej kawy, alkoholu, chinolach, kebabach…
Dwa tygodnie później…
Moje pierwsze bieganie to był koszmar. Dwa tygodnie po postanowieniu przebiegłem powoli 3 km. Planowałem 5 km, a nawet 10 km, ale płuca ciągnęły się za mną po asfalcie i też nie do końca zdawałem sobie sprawę, że jak na pierwszy raz to 5 km lub 10 km może być trochę za dużym dystansem. Do tego wszystkiego przez ostatnie 10 dni miałem anginę – efekt 15 lat palenia papierosów. Czułem się fatalnie pod względem fizycznym, jakby ktoś mnie połknął, przeżuł i wypluł. Natomiast gdzieś tam w mojej głowie, żarzyła się mała iskierka dumy. Byłem dumny, że walczę o siebie. I z samym sobą. Próbuję ze wszystkich sił pokonać swoje słabości. Pierwszy raz od bardzo dawna zaczynam katować swoje ciało, żeby wykrzesać z niego chociaż odrobinę życia. Psychicznie czuję się rewelacyjnie. Pomimo wysiłku, potu, zmęczenia i bólu, wracałem do domu uśmiechnięty, spokojny, zrelaksowany, wyciszony. Wtedy jeszcze nie miałem zielonego pojęcia o słowie „endorfiny”…
Wtedy też, nie wiedziałem, że to ten moment, kiedy biegacz zakochuje się w bieganiu…
Teraz już wiem…kocham bieganie…do utraty tchu…
Piona!