Opowiem Wam historię w której główną rolę zagrał wcześniak.
Moja pierwsza ciąża to od pewnego momentu pasmo nerwów o zdrowie maluszka.
Zaczęło się w 23 tygodniu (więcej TU). Diagnoza – pęknięta torbiel i zapalenie wyrostka!!!
To brzmiało jak absurd. Przecież tam w brzuchu siedział i kopał mój skarb.
Zalecenie – natychmiastowa operacja!
Potem wszystko jak w letargu:
– zgoda na operację,
– wjazd na salę operacyjną,
– narkoza,
– sen
– przebudzenie
– uśmiech.
Od tej pory wszystko szło idealnie. Przez 10 tygodni.
Kiedy rozpoczął się 33 tydzień ciąży, nagle w nocy odeszły mi wody. Tak zwyczajnie. Wylały się ze mnie. W nocy. Przez sen.
Potem znowu wszystko jak w letargu:
– panika
– droga do szpitala,
– niepewność,
– poród
To w błyskawicznym skrócie.
W rzeczywistości wyglądało to tak, że pojechaliśmy na Izbę przyjęć renomowanego szpitala, a tam po zbadaniu mnie, odesłali do innej placówki, bo na tak wczesną ciążę do rozwiązani nie byli gotowi! Pamiętam jak dzisiaj zamarznięte na moich nogach spodnie, od sączącej się cały czas wody. Pamiętam, że sekundy stania na światłach, stawały się godzinami.
Po dotarciu do innej placówki, usłyszałam tylko – “dzisiaj Pani niestety urodzi”.
Potem sala porodowa. Zimna. Sterylna.
Ja sama na twardym łóżku porodowym. W pozycji półleżącej. Jedyne co czułam to żal do samej siebie, że nie potrafię donosić ciąży i sączące się ze mnie wody płodowe.
10 godzin
Tyle spędziłam na tym łóżku. Bez możliwości podniesienia się. Bez możliwości zmiany pozycji (bo KTG podpięte).Bez jakichkolwiek informacji co się dzieje. Nawet nie wiem kiedy zasnęłam. Sama. W pustej sali.
Obudziła mnie położna. Z uśmiechem na ustach obwieściła, że chwilowo sytuacja opanowana, ale wody się sączą wiec jedziemy na patologię. Będę leżeć możliwie jak najdłużej, żeby dotrwać chociaż do 36 tygodnia. Jednym słowem – kontynuujemy ciążę!
Radość, obawa, smutek – tyle emocji jednocześnie. Mało nie rozsadziło mnie do środka.
Dwuosobowa sala. Pod oknem udekorowana choinka (był 28 grudnia). Wesoła współlokatorka z podobnym do mojego problemem, ale już w okolicy 35tc. Jakoś przetrwam. Muszę.
29 grudnia. Leżę, jem, leżę, jem, leżę.
30 grudnia. Leżę, jem, leżę, jem, leżę, jem. W przerwach coś tam czytam, oglądam TV.
31 grudnia. Lezę, jem, leżę, jem. Nadchodzi wieczór, wszyscy z niecierpliwością szykują się na sylwestra, a ja leżę. Widzę, jak położne przygotowują kieliszki z Piccolo. Żegnam się z A, bo już czas, żeby pojechał odpocząć. Leżę.
Tym razem jednak leżenie wydaje się nieco inne. Jakoś mi niewygodnie. Chyba coś boli.
30 minut później nadal boli, z tą różnicą, że ból stał się silniejszy.
60 minut później – boli bardzo!
Wołam położną.
Podłączają KTG.
“Nic się nie pisze Pani Karolino”. “nie ma skurczy”.
No może się nie pisze, ale mnie boli.
OK wołamy lekarza… przychodzi, zagląda i robi się biały.
W ciągu 3 minut jestem już w drodze na salę operacyjną. To najdłuższe 3 minuty mojego życia. Nikt mi nic nie mówi. Nikt nie ma na to czasu.
Potem kolejny letarg:
znieczulenie
nacięcie
przyciśnięcie
płacz.
Najpiękniejszy płacz jaki kiedykolwiek w życiu słyszałam.
I właśnie w tym momencie, w pierwszej godzinie nowego, 2006 roku, powitaliśmy na świecie nasz cud.
A to był dopiero początek przygody. My i wcześniak kontra reszta świata.
Przez kolejne 7 dni leżałam na sali z innymi pacjentkami, które dzieciaki miały przy sobie. To były ciężkie 7 dni. Ja, która swoje maleństwo odwiedzałam tylko na sali noworodkowej, patrząc przez szybę inkubatora vs szczęśliwe mamy z dziećmi w przeźroczystych kuwetkach. Każdy płacz w nocy doprowadzał mnie do spazmów. Leciałam jak głupia na salę noworodkową i patrzyłam na moje 2kg maleństwo. Na jego spokojny sen, przerywany czasem skurczami mięśni, które rzucały nim, jakby prąd przeszedł przez całe ciało.
Patrzyłam i płakałam.
Mój płacz co jakiś czas przerywały włączające się alarmy w urządzeniach dookoła. Siedziałam przyklejona do szyby inkubatora i czułam, że musi być dobrze. Przecież już tyle razem przeszliśmy to i też damy radę.
Wiedziałam, że teraz mogę da mu jedynie pokarm, więc pompowałam usilnie. Non stop, w każdej chwili. Każdą uzbieraną kroplę, zanosiłam do położnych, a one podawały go mojemu szczęściu.
Po wyjściu ze szpitala, 3 razy dziennie woziłam mleko na oddział. Mój dzielny rycerz od samego początku był tylko na moim mleku. Udało się.
Po 13 dniach odebrałam mały pakunek ze szpitala. Nareszcie. Dom, rodzina, szczęście – było coraz bardziej realne.
Pierwsze wizyta w Centrum Zdrowia Dziecka rozwiała tą część ze szczęściem.
Diagnoza “poszerzenie przestrzeni w mózgu”. Zalecana kontrola za 2 tyg.
Kolejna wizyta – przestrzenie nieco się powiększyły.
Kolejna wizyta – nadal są.
Co dwa tyg CZD> Ta sama informacja.
Do tego doszła niedokrwistość. Żelazo podawane w ilościach hurtowych.
Przy kolejnej wizycie w CZD zapadła decyzja – zakładamy sączki do mózgu!.
Zgoda jest. Za dwa tygodnie mamy się zgłosić.
Zanim tam pojechałam, wybrałam się jednak do znanego profesora.
Obejrzał, zbadał i pokiwał głową –„eee jeszcze się wstrzymajmy z tą operacją. Może się wchłonie.”
Dwa tygodnie później, najlepsza wiadomość jaką mogłam wtedy usłyszeć – “przestrzenie się zmniejszyły!” Nie będzie operacji.
Tak w skrócie wyglądał pierwszy rok życia naszego najstarszego syna. Pamiętam go jak przez mgłę, bo starałam się wyprzeć ten czas z pamięci.
Rok pełen płaczu, nerwów, obaw i ogromnego szczęścia na sam koniec.
nasza przygoda z echem wcześniactwa nie skończyła się wraz z tą diagnozą.
Nasza przygoda trwała jeszcze przez kilka lat, a konsekwencje wcześniactwa pojawiały się w najmniej spodziewanych momentach.
Wyszliśmy z tego.
Dotarliśmy do momentu w którym mogę powiedzieć – jest cudownie!
Osiągnęliśmy sukces, który teraz ma 175 cm wzrostu i musi mi podawać talerze z górnej półki.
Spełnienia marzeń synku.
Pamiętajcie kochani rodzice wcześniaków – trzeba wierzyć, że się uda – wtedy będzie nam łatwiej.
3 komentarze
Eh i ryczę:)) Przytulam moooocno!!!! Uściski dla Was!!!! <3
[…] Jak doskonale wiecie przeszłam 4 ciąże, zakończone szczęśliwym porodem zdrowych, dorodnych dzieci (no może pierwsza ciąża nie była podręcznikowa, ale rozwiązanie szczęśliwe – KLIK). […]
Moja córka 33 t. c. nie ważyła nawet 2 kg. Leżałam w szpitalu łącznie 17 dni (całe szczęście mogłam zostać) z matkami dzieci urodzonych w terminie. Razem przewinęło się Ich 4. Wszystkie z dziećmi, tylko ja bez. Jedna przychodzili chwalić co chwile bo poród książkowy, 2 godziny rodziła, brawo. Druga weszła na salę z dzieckiem na rękach, też wszystko super. Ale te akurat bardzo miło wspominam. Najgorsza była ostatnia, te miałam ochotę udusić. Ciągle narzekala, że znowu coś tam na kolacje, bla bla bla. Najlepsze było to, że powiedziała mi (to były ostatnie dni mojego pobytu i miałam dziecko przy sobie), że mi to dobrze, bo moje dziecko jest mało i nie musi dużo jest. Haha normalnie porażka. Jej dziecko było zdrowe, urodzone o czasie i to był problem bo jadło dłużej niż moje. Wredna baba. Długo by opowiadać…