Wyznaję zasadę, że nigdy, przenigdy nie wolno nikogo do niczego zmuszać. A tym bardziej nie wolno zmuszać nikogo do rzeczy, które ma wpisane w osobisty katalog RZECZY KTÓRYCH NIGDY W ŻYCIU NIE ZROBI (NAWET ZA STO MILIONÓW DOLARÓW ALBO EURO). A już najbardziej nie należy zmuszać do niczego żony. Żona jest zbyt skomplikowaną machiną, aby mąż mógł majstrować przy niej bez szkody na własnym zdrowiu lub życiu. Piszę to z własnego doświadczenia oraz bazując na opowieściach kolegów. Takie przymuszanie prowadzi w przeciwnym kierunku, irytuje, niszczy, aby na końcu wklepać w glebę zmuszającego. Uszczerbek na zdrowiu w to wliczając…
Niektórzy nie lubią rosołu, inni pomidorów, a jeszcze inni słońca. Moja żona nie lubi biegać. Od zawsze. Wręcz nienawidzi. Uważa, że odkąd ubrałem buty biegowe, “lajkrę” na dupę i koszulkę “ejsiksa” z emblematem jakiegoś biegu, to zachowuję się jak biegowy wariat. Jak debil. I poprosiła, żebym nigdy przy niej nie wspominał o czymkolwiek związanym z bieganiem, bo ona się najnormalniej w świecie zrzyga. Bo rzyga bieganiem. Może trochę racji w tym miała, że moje życie bardzo się zmieniło, odkąd przeszedłem na tryb biegowy, zdrowy i dietetyczny. Od 2013 roku biegam. Krąg moich znajomych zapełnił się również pasjonatami biegania. Specjaliści od melanżu i trunków zaczęli być wypierani przez sportowców, triatlonistów, joginów, wegebiegaczy, biegaczy, dietetyków, trenerów…i najpiękniejsze jest to, że mi osobiście taka zmiana pasowała. Wręcz nakręcała i motywowała. Do tej pory najlepiej rozmawia mi się o bieganiu, sprzęcie, imprezach biegowych, treningach, osiągach – bieganie wciągnęło mnie jak bagno. I kocham to. Jestem biegaczem. Moja żona natomiast znalazła na to inne określenia, nie nadające się do publikacji i niektóre z określeń słowa “biegacz” są bardzo wulgarne.
Postanowiłem nic nie robić w kierunku “zarażenia” jej aktywnością sportową – bo bałem się, że całkowicie zamknie się w sobie sportowo. Nawet nie wspominałem przy niej o bieganiu. Jeśli miałem jakieś zawody, to tylko zapisywałem je we wspólnym kalendarzu (przez myśl mi nawet nie przeszło, żeby chociaż poprosić ją o kibicowanie na mecie któregokolwiek biegu). Raz na półmaratonie przeżyłem szok, bo na mecie stała ona – razem z czwórką naszych dzieci i dzielnie kibicowała. A mieli siedzieć w domu. To był najpiękniejszy finisz w moim życiu. Wbiegłem na metę z dziećmi na rękach…
Jeśli wychodziłem po północy na trening, to mówiłem tylko o której wrócę, żeby się nie martwiła. I tak uważała, że jestem ostro “popsuty”, bo zamiast spać lub przytulić się do niej, wolałem katować się bieganiem od północy do trzeciej, czwartej rano. Ale kiedy niby miałem trenować – 5:30 pobudka, rozwózka dzieciaków po placówkach edukacyjnych, w dzień praca, po pracy odbieram czwórkę dzieci ze szkoły, przedszkola i żłobka i jadę do domu. Lekkie ogarnięcie dzieciaków i zaraz kolacja. I noc…
Postanowiłem nie naciskać. Chciałem ze wszystkich sił pokazać, że bieganie jest fajne, ale nie mogłem znaleźć złotego środka. Chciałem bardzo, aby moja żona załapała bakcyla, ale bez namawiania, bez presji. Ona sama twierdziła, że prowadzenie bloga w zupełności wystarczy jako wieczorna aktywność. Musiałem zostać biegowym dyplomatą. I pewnego pięknego dnia użyłem mojego długo pielęgnowanego, dopieszczanego cudownego argumentu. Wyczekałem na odpowiedni moment i podczas jakiejś luźnej rozmowy rzuciłem mimowolnie – “Kochanie, będę musiał wymienić sporą część garderoby, bo mi spodnie na dupie wiszą i koszulki za duże się zrobiły…czuję, że jakoś tak mniej się mnie zrobiło, za to w zamian jestem tak wypełniony energią, że mógłbym przenosić góry…”
Widziałem wtedy w jej oczach, pierwszy raz w życiu, lekkie zainteresowanie przeplatane z głębokim zamyśleniem. Coś się zadziało…
I to był strzał w dziesiątkę…Dodam tylko, że według mnie, moja żona nie musi stosować żadnych diet, ani nie potrzebuje się odchudzać. To moje osobiste zdanie. Ona twierdzi inaczej…zresztą jak 99% kobiet 🙂
Na drugi dzień, rano, moja żona nieśmiało zapytała, czy mógłbym rozpisać jej jakiś trening: “Wiesz misiek, taki trening dla osób co zaczynają od zera…taki prosty, żebym nie umarła na chodniku…taki, żeby zobaczyć czy dam radę. Ale wiesz, że nie obiecuję, że będę biegać codziennie. Chcę tylko sprawdzić. A zawody to ja mam gdzieś, bo ja chcę tylko coś dla siebie zrobić z tym ruchem. I jak już mi to rozpiszesz, to nie truj mi o bieganiu, życiówkach i dystansach, bo się wkurzę. Aha, i czy mogę kupić sobie w Lidlu te buty do biegania, bo wiesz jak mi się nie spodoba, to będę miała na spacery. I czy pożyczysz mi jakąś swoją najmniejszą koszulkę i zegarek ze stoperem?” Zacząłem szperać w sieci, pytać doświadczonych biegaczy i powoli, powoli wiedziałem co zrobić, aby moja żona zaraziła się bieganiem, a jednocześnie przeżyła pierwszy trening…
Jestem biegaczem – amatorem i moje treningi są uzależnione w dużej mierze od naszych dzieci i ich stanu zdrowia. Tutaj byłem w stanie poświęcić się w całości, zostać z dziećmi, żeby tylko moja żona regularnie biegała, i to nie w nocy, a w dogodnej dla siebie porze dnia. Znalazłem na specjalistycznym portalu biegaczy rewelacyjnie rozpisany trening marszobiegowy dla początkujących. Idealny dla mojej przyszłej biegaczki. Wprowadziłem parę zmian sugerując się uwagami kolegów i koleżanek oraz biorąc pod uwagę obecną formę mej lubej.
Zapoznałem żonę z jej nowym planem treningowym. Zakłada on, że przy regularnych treningach, będzie mogła spokojnie za 5 miesięcy pobiec 10 km w godzinę… Spodobał jej się plan, choć przez chwilę widziałem przerażenie w oczach (Strach typu: JA? 10 KM? W GODZINĘ?). Przy nieregularnych treningach bez problemu poradzi sobie z 5 km, ale o tym nie wspominałem. A żeby poczuła się pewniej i lepiej, obiecałem, że jeśli tylko zaistnieje możliwość, będę biegał z nią treningowo, kiedy tylko wyrazi na to chęć. Uśmiechnęła się….
Uśmiechnęła się również zaraz po powrocie z pierwszego wieczornego treningu. Pamiętam jej słowa do dziś: “Misiek czemu Ty mi nie powiedziałeś, że to truchtanie jest takie zajebiste…jestem tak naładowana energią, że teraz pewnie nie zasnę…wogóle nie jestem zmęczona…czuję, że mogłabym jeszcze biec i biec…jutro też chcę…i pojutrze…” Zakręciła mi się łza w oku. Taka najprawdziwsza łza rozpierającej mnie dumy. Biegała raptem 14 minut…
Zapytała też, czy pobiegnę z nią kiedyś w jakichkolwiek zawodach na 5 km i czy wbiegniemy na metę trzymając się za ręcę…
Zgadnijcie co odpowiedziałem…
8 komentarzy
podziwiam za cierpliwość w oczekiwaniu, aż się żona przekona.. i że nie było przykro przy negatywnym komentowaniu przez Żonę, gdy jeszcze nie wiedziała jakie to fajne (naprawdę nie było?) 🙂 i za miłość do Żony podziwiam.. bo widać, że wielka!! 😀
ps. fajnie się czytało!! proszę pisać częściej! 🙂
Karolina! Ty wiesz, że ja czekam na to nasze wspólne bieganie! I kibicuje Ci mocno i kciuki zaciskam! Cudownie! <3
Kochana moja – już prawie dochodzę do 5 🙂 jak wytrzymasz moje truchtanie – to ja bardzo chętnie 🙂 też się nie mogę doczekać….!!!
Jesteście cudowni, tak się ciepło w środku robi, uśmiech na buzi się pojawia patrząc na was, gratuluję wspólneggo sukcesu!!! I pytanie, już ci chyba je zadałam w realu, ale nadal jest to dla mnie niepojęte, kiedy ty śpisz?
ja nie śpię 🙂 ja czuwam 🙂
Ej normalnie zakręciła mi się woku zła jak przeczytałam ostatnie zdanie. Super, że Twa Luba zaraziła sie bieganiem. ja kocham biegać i bardzo chciałbym aby Wojtek też biegał, ale niestety jego stan zdrowia na to nie pozwala ( ma astmę)
Pozdrawiam Rodzinę biegaczy 🙂
O jasna …
Coraz mniej argumentów w ręku, żeby jeszcze nie zacząć, a moja Justyna przypomina i przypomina.
A u nas to albo razem, albo wcale.
Oczywiście: super 🙂